W związku z tym, że nie jestem jeszcze znaną influencerką ani blogerką, ale coś tam sobie publikuje, to ostatnio 3 osoby zapytały mnie, jak to się stało, że pracuje w taki sposób, w jaki pracuje.
Pomyślałam, no hej, to są trzy osoby. TRZY. Czyli więcej, niż mama i tata, więc naprawdę warto dorobić do tego wpis na blogu.
Jak pomyślałam, tak napisałam.
W dodatku wymyśliłam nawet bardzo intrygujący tytuł. Całkiem wbrew SEO, bo powinnam napisać: Copywriting plus jakaś hot fraza, ale to mój blog, a SEO robię ciągle, więc tu liczę, że moje fantastyczne poczucie humoru przyciągnie odbiorców.
Zatem od początku.
Wróćmy na chwilę do początków mojej samodzielnej działalności. Nawet nie zdążą Was zaboleć nogi, bo oficjalnie zaczęłam 2 stycznia 2020. Nieoficjalnie myślałam nad tym dużo dłużej i byłam na to dobrze przygotowana, gdyż z moimi pierwszymi trzema firmami współpracowałam po godzinach. Nie mam tutaj jakieś heroicznej historii o stawianiu wszystkiego na jedną kartę oraz biciu się z wężem na moście. Po prostu pracowałam w salonie wieczorami po 12-13h dziennie (łącznie z etatem). A później kupiłam biurko i komputer oraz spełniając marzenia z dzieciństwa, wyrobiłam swoją pieczątkę.
Ale może akurat tę piękną opowieść zostawię na osobny wpis (jak ktoś o to zapyta na przykład).
Nigdy nie wkładaj kulki ze skarpet do prania
Od początku wiedziałam, że chcę pracować w modelu, gdzie jestem częścią firmy, a nie osobą, której tylko się coś zleca. Lubię doradzać i wpychać się w wiele aspektów oraz mówiąc wprost, mam marketingowe wyczucie.
A że przez wiele lat pracy etatowej współpracowałam zarówno z agencjami, jak i z freelancerami, to do obu rodzajów współprac mam trochę zarzutów.
Będąc klientem agencji, jesteś zawsze jednym z wielu. A kiedy jesteś małym klientem, to wiadomo, że nie masz takich samych szans i uwagi, jak ten duży. I ja wiem, że tu wiele osób się obruszy, ale na szczęście nie mam takich zasięgów jeszcze, więc sobie mogę tak napisać (tu w kwestii zasięgów, to wiadomo, śmiech przez łzy).
Każda agencja przez pierwsze trzy miesiące stara się jak złoto. Pomysły płyną niczym lawa, a Ty już czujesz, jak wzrost sprzedaży biegnie prosto po długopis, którym wypiszesz sobie dyplom dla najlepszego pracownika (zwłaszcza, kiedy własnoręcznie znalazłaś daną agencję).
Jednak zawsze, kiedy mija pierwsze sześć miesięcy, coś zaczyna się psuć. Jak to w związku. Nagle zauważasz, że on jednak nie opuszcza tej deski i robi kulki z tych skarpet, byś przy praniu mogła zrobić cardio nadgarstków. Już nie odpisuje na wiadomości, tak szybko, jak kiedyś oraz dawno Cię nie zaskoczył.
Wtedy piszesz pierwszy mail: „czy już mnie nie kochasz?” Dostajesz zapewniania, że jasne owszem, może nawet jakieś kwiaty w bonusie, ale niestety sytuacja się powtarza, a ze skarpetkowych kulek robi się wielki głaz, który kończy związek. Czyli umowę.
Oczywiście ja nie mówię, że KAŻDA agencja taka jest, ale niestety wiele z nich. I jest to nie tylko moja opinia, ale także osób, z którymi rozmawiam (i nie jest to mama i tata).
W kwestii freelancerów tak naprawdę sprawa ma się mocno podobnie. Wiele zleceń naraz często nie pozwala na to, żeby odpowiednio zagłębić się w temat. Dodatkowo ciężko proponować świeże i fajne rozwiązania, jeśli nie zna się specyfiki i DNA danej firmy. Freelancerzy, których ja poznałam, nie wychodzili z chęcią poznania czegoś więcej poza zlecenie. I ja to poniekąd rozumiem. Wynika to pewnie z różnych czynników (głównie liczonych w złotówkach) i da się obronić, dlaczego tak jest, ale chodzi o sam fakt, a nie o obronę Częstochowy.
Dlatego można wyodrębnić jeden okrąg problemów, które powstają na linii klient-agencja lub klient-freelancer.
Często klienci zmagają się z:
– brakiem zrozumienia tematu przez swojego opiekuna
– nieznajomością branży
– brakiem zaangażowania po pewnym czasie (6 miesięcy na przykład)
– brakiem pomysłów
– ciągłą zmianą opiekunów
– klepaniem tego samego
Zaczynając pracować na swój rachunek, wiedziałam po prostu, jak pracować nie chcę.
Po prostu wiem, że jak dostajesz do napisania tekst o oponach, to choćby risercz był tak mocny jak basy w sebowozie, to i tak nie zrobisz tego z takim flow, jak osoba, która zna temat dłużej. Nie ma takiej możliwości.
Nie chciałam też uprawiać ghostwritingu. Na początku wydawało mi się to super, że jestem supportem dla kogoś ważnego, ale szybko mi przeszło. Niestety osoby, które zlecają ghostwriting, często mylą copywritera z jasnowidzem. O ile umiem szybko przyswoić cudzy styl i go odwzorować, o tyle jednak nie czytam w myślach. Poza tym, ja mam ekspresyjną osobowość i lubię nawymądrzać się pod swoim nazwiskiem. Także to nie dla mnie. Dodatkowo, średnio się opłaca.
Na liście rzeczy, których nie chciałam robić, było też jedzenie pomidorowej z ryżem. Nie ma to związku, ale chciałam dać znać, że nie robię tego. Nie jem i koniec.
Na zawsze i na wieczność
Dlatego od jednorazowych zleceń wolę długodystansowe współprace.
Oczywiście zlecenia też przyjmuję, to nie tak, że je odrzucam, bo jestem już taka bogata, że pieniądze składam w słomki.
Zlecenia przyjmuję, ale mam co do nich swoją selekcję, która pozwala mi budować świadomie moje kontakty biznesowe.
Jednakże nie da się ukryć, że 80% mojego czasu poświęcam firmom, które mam w aktywnej obsłudze VIP i w których jestem takim wirtualnym członkiem zespołu. A czasem nawet i więcej.
Dzięki temu po prostu mogę dać z siebie więcej, zwłaszcza że moja najdrożej wyceniona usługa, to pakiet, gdzie oferuję copywriting i marketing. W dodatku też w liście moich VIP Klientów na taki wymiar współpracy pozostało jeszcze tylko jedno miejsce. Kiedy je zapełnię, to listę zamykam. Brzmi bez sensu?
Wcale nie. Ograniczając ilość współprac Klienci, z którymi negocjuje wiedzą, że po pierwsze, nie biorę wszystkiego, jak leci i nie rozpraszam uwagi, a po drugie wchodzę w to z całymi swoimi umiejętnościami. W gratisie ZAWSZE dorzucam moje wspaniałe poczucie humoru.
A co jeśli, ktoś chce usługę VIP, a ja już nie mam pełnego wymiaru czasu? Proponuję mniejszy zakres godzin, tym bardziej że moje tempo jest dwa razy szybsze niż przeciętnego copywritera. I to mówię bez skromności, a z dumą i mam na to dowody w postaci opinii osób, z którymi współpracuję (dokładniej są to screeny – zawsze za pozwoleniem).
Rzecz jasna robię pomniejsze rzeczy, ale z firmami, które sprzedają coś, do czego ja nie muszę się douczać. Ponieważ niestety, ale uczenie się nowej dziedziny, czytanie i weryfikacja informacji zajmuje za dużo czasu w stosunku do wysokości faktury, którą mogę wystawić.
Co moje podejście daje we współpracy:
- nie rozdrabiam się na 20 rzeczy naraz
- aktywnie uczestniczę w życiu firmy i łapię ten flow w danym temacie
- mam więcej pomysłów, gdyż otwieram się tylko na kilka branż i w nich szukam inspiracji (łatwiej mi też być na bieżąco z konkurencją moich zleceniodawców)
- jestem w stałym kontakcie z firmami, z którymi współpracuje
- mogę łatwo zaplanować swój czas
- mam stałe przychody i nie panikuję w kwestii szukania nowych zleceń
Oczywiście mam przemyślane również kwestie zagrożeń. Skoro szumnie ogłaszam, że mam ograniczoną ilość miejsc, to przecież mogę dojść do ściany. Na to mam oczywiście rozwiązanie, ponieważ na zapleczu buduję swój #kasiapytysteam i mam po prostu pomoc. Czynnie szukam zleceń dla osób, z którymi chce na stałe w przyszłości współpracować, a które zajmują się też innymi dziedzinami. W ten sposób tworzę relacje biznesowe, które w przemienię w sprawnie działający organizm. Ale to jest w ogóle temat na osobny wpis.
Czy mój model pracy jest idealny? Nie wiem. Jest po prostu inny. Jednak ja stawiam na ciągły rozwój, zmianę oraz weryfikację swoich założeń. Dlatego wciąż go ulepszam i poprawiam. Zmieniam tak, bym zarabiała ja i osoby, z którymi współpracuję. Myślę jednak, że całkiem nieźle się to sprawdza, chociażby dlatego, że dopiero po prawie 4 miesiącach pracy na swoim mam czas wrzucić pierwszy wpis. Jest to dla mnie super, ponieważ reklamuje mnie moja praca i ludzie dla których pracuje, dlatego śmiem jednak uważać, że moje pomysły są skuteczne.
W następnym odcinku: Jak przestałam mylić wełnę z bawełną, czyli od jednego komentarza na Facebooku do założenia własnej firmy.