W zeszłym roku postanowiłam zostać blogerką. Obserwowałam sobie różne blogi, podcasty inne źródła marketingowego oświecenia i uznałam, że jest tam miejsce dla mnie.
A uznałam tak, ponieważ czytałam wtedy naprawdę dużo książek i uważałam, że ludzie wcale nie muszą płacić ciężkich pieniędzy za szkolenia. Wystarczy zacząć czytać.
Oczywiście brzmi to, jak jakaś mocno romantyczna idea z pozytywistyczną pracą u podstaw w tle, ale uznałam, że kaganek oświaty pasuje mi do butów i mogę to zacząć robić.
Od zawsze przekonanie o tym, że praktyka czyni mistrza nosiło według mnie błędne założenie. Rozwój przecież wymaga ciągłego podnoszenia poprzeczki, wyznaczania celów. Należy opanować do perfekcji nie tylko potrzebną umiejętność, ale także kolejne sposoby jej zdobywania. W skrócie, należy ciągle podnosić sobie poprzeczkę. Napełniona tym przekonaniem poczułam się gotowa do podboju Internetu. [dramatic music playing in the background].
Najpierw uznałam, że skonsultuje się z przedsiębiorcami na popularnej grupie biznesowej.
Napisałam więc post.
Jak widać, wzbudziłam zainteresowanie, bo odzew był spory. Oczywiście większość osób miała problem z tym że czytam tak szybko i padły moje ulubione argumenty, że z pewnością czytam bez zrozumienia oraz że to w sumie niemożliwe. Kolejne wiadomości to były pytania o szkołę szybkiego czytania, którą polecam. Nie polecam żadnej, bo do żadnej nie uczęszczałam. Po prostu zawsze czytałam szybko, tylko nie uważałam tego za szczególną umiejętność.
Oczywiście każdy pisał, że super, pisz bloga i w ogóle będziemy czytać.
W lutym w wielkich wordpressowych bólach zrobiłam sobie ten blog i szybko nauczyłam się jednej rzeczy: ludzie w Internecie jedno piszą, drugie robią, a wszyscy, to zazwyczaj nikt, plus kilka osób.
Już rzecz jasna już prawie otwierałam szampana na te cudowne statystyki (oczywiście pochwaliłam się na tej grupie mym cudownym blogiem), ale jakby nie były one takie, jak sobie myślałam, że będą.
Uznałam jednak, że moje pisarskie popisy muszą trwać, bo wszystko, co czytam jest tak ciekawe, że ludzie drżą na samą myśl o lekturze mych postów.
Tymczasem wśród komentarzy pojawiła się… oferta pracy.
Ten zwrot akcji jednak dał mi podstawy do pójścia po szampana.
Rzecz jasna ja sobie pracowałam wtedy na etacie, a Monika proponowała pracę w Warszawie. Ja Warszawę bardzo lubię, ponieważ dwa lata tam studiowałam i tam uzyskałam tytuł magistra, no ale mieszkam w Szczecinie i koniec.
Chwilę nam zajęły ustalenia, ale uznałyśmy, że czemu by nie spróbować, pracy online i jakiś czas później cała na biało i jeszcze niczego nieświadoma rozpoczęłam swoją przygodę z naturalnymi tkaniami.
W ogóle ta współpraca to dla mnie był na początku kosmos, ponieważ przecież całkowicie się nie znałyśmy, a Monika nie wiedziała, jak piszę, kim jestem i w ogóle o co mi chodzi. Nadziwić się więc nie mogłam, że ktoś w ciemno proponuje mi współpracę. Trwałam w tym zdziwieniu jeszcze chwilę.
Czas mijał, a kolejne miesiące to była jazda na klawiaturze bez trzymanki, ponieważ pisałam całymi dniami. I to naprawdę CAŁYMI.
W międzyczasie poznałam różnicę między wełną a bawełną oraz poczułam wyraźną potrzebę wymiany garderoby.
Im więcej pisałam, tym więcej zleceń zaczęło się pojawiać się tak po prostu. A to oznaczało więcej pisania, więc nadszedł czas by zacząć się zastanowić co z tym zrobić. Naprawdę lubię pisać, ale robienie tego po 12h dziennie sprawiało, że przecinki zaczynały mnie drażnić a samogłoski jawnie denerwować.
Przełomowy moment miałam w trakcie spotkania z Moniką w wegańskiej restauracji (jakiś alkohol też tam wchodził w grę). W pociągu powrotnym już wiedziałam, że idzie zmiana. Był to też mój ostatni raz w pociągu, później do Warszawy zaczęłam latać samolotami (czy muszę podkreślać jeszcze bardziej moc tej współpracy? :D).
I tak sobie zaczęłam pisać na swoim, Klientów przybywało i nagle świat się skończył, a zaczęła pandemia. Z pozoru gorzej nie mogłam trafić ze startem firmy, jednakże okazuje się, że wcale tak tragicznie nie jest. No ale o tym w następnym odcinku.
Do czego ja tak naprawdę dążę tym wpisem? Chodzi mi o to, że możliwości są wszędzie. Czasem nawet tam, gdzie wcale ich się nie spodziewasz. Można też oczywiście powiedzieć, że miałam farta. Bo ten jeden komentarz zaledwie rok później stał się owocną współpracą.
Jednak ja mam inną definicję farta. Dla mnie to jest wtedy, kiedy przygotowanie spotyka się z okazją. Przecież gdybym nie była pewna swoich umiejętności, to bym po prostu tej propozycji współpracy nie przyjęła. Brzmi trochę zawile, ale warto się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygrywasz „szczęśliwy” traf, to on zagra tylko z Twoim przygotowaniem. I tu wchodzi mój kaganek oświaty i mówi: ciągle się ucz.
Tym samym chcę też odczarować jakieś super szczęśliwe zbiegi okoliczności. Rzecz jasna one istnieją, ale nie do końca działają bez zarzutu i zawsze z sukcesem.
Czas teraz nie jest łatwy i nie mam nawet podstaw, by stawiać jakieś górnolotne tezy, ale nawet teraz te okazje ciągle są, mimo że ich nie widać. Pytanie, czy jesteście na to przygotowani?
W następnym odcinku: Copywriting w czasach pandemii